W pracy zazwyczaj napotykamy praktykantów, którzy przychodzą zieloni ale z uporem uczą się co i jak robić, czasami uczą się dopiero na własnych błędach, ale się uczą. Ot taki los żółtodzioba... Generalnie nuda... Ale zdarzają się wśród młodych praktykantów rodzynki, oto jeden z takich przypadków:
Gwoli wyjaśnienia: pracuję w gazecie. Lokalnej. Tygodnik taki. A że renomę mamy, to i różne rzeczy nam się zdarzają ciekawe. Na przykład praktykantki...
Ostatnio też - znajoma przyszła na praktyki. Polonistykę studiuje, niestety. Nie, żebym jej nie lubił, ale jakoś sympatią nie pałam... Na praktyki do gazety przyszła, wcześniej pół roku była kelnerką.
Pierwszy dzień praktyk. Pytanie zasadnicze:
- A jak coś się gdzieś dzieje, to jedziecie tam wcześniej, czy dopiero jak ktoś zadzwoni, że się dzieje?.
Nie wiedziała biedaczka, że mamy namiotowe dyżury i w krzaczorach czyhamy, aż coś się wydarzy...
Telefony mamy bezprzewodowe w redakcji, bo tak najwygodniej. Praktykantka ma zadanie bojowe - zadzwonić do Urzędu Gminy i dowiedzieć się od Kogoś Czegoś. Urzędy Gmin to urzędy stacjonarne, żeby nie było. Prakti bierze słuchawkę w garść, stuka, czeka...
- Ojej, a tu sygnału w ogóle nie ma, co się dzieje?
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą