Szukaj Pokaż menu

Wymyślamy dymek! - Airbag odpalił?

18 271   143  
Zadanie, jak zwykle, jest dziecinnie proste - wymyślamy treść dymka:

Zobacz poprzednie dymki!

Do dzieła! Po prostu wczuj się w sytuację i postaraj się rozbawić innych wymyślając oryginalną i zabawną treść dymka! 

Papa okiem Gondka

16 746  
0   38  


Ten oraz inne obrazki Jurka możecie zobaczyć tutaj

Lansky: Wspomnienia kierownika wesołej budowy XII

54 489  
117   37  
Zobacz więcej!W dzisiejszym odcinku - o względności poczucia przynależności narodowej oraz o trudnym i odpowiedzialnym fachu tłumacza języków bardzo obcych. Na deser zaś zostanie nam zaprezentowany nieodzowny atrybut każdej pozamiejskiej rezydencji, bez którego nawet nie ma co marzyć o byciu dżezi - zaserwowany z nutką zadumy nad tym, że ’to Polska właśnie’...

Jak zwykle zalecamy powstrzymanie się od spożywania posiłków oraz napojów podczas lektury ;)

Zdarzyło mi się kiedyś (oprócz wielu innych życiowych błędów) że zawiesiłem spokojną pracę z Czerwonymi Brygadami i przeszedłszy na czasowy urlop bezpłatny poświęciłem się budowie autostrady z pewną firmą z południowego zachodu Europy.

Na temat tych naszych beżowych kolegów, ich kwalifikacji zawodowych, profesjonalizmu i podejścia do pracy można by napisać książkę i być może kiedyś to uczynię, a będzie to rzecz pośrednia między Jasiem Fasolą a Stephenem Kingiem z lekką nutką dekadencji w stylu Monty Pytona. Dość powiedzieć, że pod względem human relations praca w "Biedronce" przy tym była jak lunapark.

Doprawdy nie pojmowałem, po co warunkiem zatrudnienia na kierowniczym stanowisku była znajomość angielskiego. Większość beżowych nie kumała ni w ząb żadnego innego języka niż własny, a za tłumaczy pracowali Murzyni z Angoli, wykształceni i osiadli w Polsce. I to właśnie o jednym takim tłumaczu będzie.

Murzyni mieli potężny dylemat: bo z jednej strony beżowy język jako ojczysty, a z drugiej - zaszłości kolonialne, nieskrywany rasizm beżowych, do tego polskie wykształcenie, polskie rodziny i pobyt w Polsce od wielu lat. Nie bardzo wiedzieli, po której ze stron się opowiedzieć…

Pewnego razu rozmawiałem z głupim jak but beżowym majstrem za pośrednictwem takiego właśnie tłumacza imieniem Joao, a z racji tuszy zwanego Podwójnym Jaśkiem. Majster najpierw wygłosił długą i mocno dynamizującą tyradę, w której co trzecie słowo padało fodas* albo caralho*. Kiedy skończył, ja wygłosiłem swoją w podobnym tonie (ot taki beżowy ceremoniał powitalny), po czym poprosiłem Jaśka, żeby przetłumaczył takie cóś:

- Majster, na jutro rano na obiekcie numer 4 potrzebna będzie żaba.

"Żaba" oznacza skaczącą zagęszczarkę do gruntu. Podwójny Jasiek tłumaczy, przetłumaczył, majster jeszcze raz rzucił mi fodas! na pożegnanie i poszedł. Pytam Podwójnego:

- Jasiek… Ale ty wiesz, co to żaba? Żeby mi ten gamoń zamiast tego nie przywlókł siakiej żywej…

Jasiek spojrzał na mnie urażonym wzrokiem i rzecze:

- Ociwiście, zie wiem. Powiedziałem mu wsiśko jak tśeba. U nas teś na to mówią "ziaba"…
- U was? W Angoli? - Pytam zdumiony.

Podwójny Jasiek Biały Inaczej wytrzeszczył na mnie swoje czarne jak węgiel gały, zrobił mocno zdegustowaną minę i powiada:

- Cio ty pierdoliś… W jakiej k*rwa Angoli… U nas w Poznaniu!
~~~~~~~~~~
* fodas to dynamizator werbalny o wadze dyskusyjnej podobnej, jak nasza rodzima ku*wa, natomiast caralho oznacza pewną część męskiego ciała, zwykle niepokazywaną publicznie.

* * * * *

Wejdź do Monster Galerii!

* * * * *

Pewnego razu zdarzyło mi się wraz z Czerwonymi Brygadami remontować chałupę. Trudno było w zasadzie nazwać to "remontem domu" - zabawa była bowiem dość ekstremalna i jako żywo przypominała próby reanimacji świńskiej półtuszy, wiszącej w rzeźni na haku. Dom - czy raczej jego szkielet - wyglądał bowiem tak, jakby ćwiczyła na nim celność jakaś początkująca młodzieżówka Al-Quaidy, a jedynym w miarę zadbanym elementem otoczenia był stary ogród z wybrukowanym bazaltową kostką placykiem pod grill. "W miarę zadbanym" nie znaczy absolutnie, że wyglądał przyzwoicie - oczyszczono jedynie i wysypano żwirem ścieżki, a poza tym wszędzie rósł perz i mlecze, szczeliny między kostkami pozarastał obrzydliwy, niebezpiecznie śliski mech, a pod płotem rosły medalowo dorodne łopuchy.

Dom stał na odludziu i stanowił własność pewnego pana, który nabył go drogą dziedziczenia parę lat wcześniej i wykorzystywał dotychczas jako letni domek i grillowisko. Jednakże niedawno ten pan poznał był innego pana, i temu drugiemu panu tak się spodobały wspólne wypady do rzeczonej posiadłości, że obaj panowie postanowili wyremontować dom i wspólnie w nim zamieszkać, zapewne po to, żeby swoją miłość (do grilla, oczywiście) odsunąć jak najdalej od miejskiego zgiełku i wścibskich oczu sąsiadów. Bodajże w tym celu pierwszy pan przeniósł był na drugiego pana część prawa własności… Pewien nie jestem, ale na tablicy informacyjnej budowy figurowały dwa nazwiska.

Dodać należy, że pan nr 1 był w pewnej municypalnej instytucji naczelnikiem tego wydziału, który odpowiadał za wydawanie kasy na mosty i drogi. Nie od rzeczy będzie również wspomnieć, że pan nr 2 był pana nr 1 bezpośrednim zwierzchnikiem w randze wiceprezydenta. Jeżeli wziąć jeszcze pod uwagę, że miasto było duże i nad rzeką, a nasz prezes miał nadzieję na parę smakowitych przetargów - wówczas z całego tego remontu domu robi się piękny przykład łapownictwa, korumpowania urzędników i wszelkich tych atrakcji, wyczerpujących znamiona przestępstwa i łamiących - oprócz prawa karnego - jeszcze parę innych ustaw.
Czy muszę dodawać, że za robociznę i materiały do remontu kochasie nie płacili ani grosza, a cała firmowa księgowość stawała na rzęsach fabrykując lewiznę i topiąc całość kosztów w budowach? Chyba nie muszę. Cała rzecz śmierdziała gównem na milę i bardzo chciałem skończyć to wszystko i wracać do normalności.

Roboty trwały od grudnia do września i obejmowały praktycznie rozwalenie rudery na proszek i wybudowanie od nowa od fundamentów po rozkosznego ceramicznego kogutka na szczycie dachu, łącznie z instalacjami, montażem sauny i siłowni, kafelkowaniem na milusi lilaróż, malowaniem, podwieszaniem sufitów i zabudową kuchni. Wreszcie skończyliśmy, a wówczas panowie dla pełnej nirwany zażyczyli sobie jeszcze uporządkowania ogrodu, czym doprowadzili mnie do klinicznego przypadku jasnej kurwicy. Czerwone Brygady zaczęły nawet jawnie marudzić, że nie będą się bawić w ogrodników, słyszałem jakieś głosy o strajku, taczkach i - do dziś nie rozumiem, o co szło - o jakichś zanieczyszczonych odchodami częściach rowerowych…

Na nic się to burczenie oczywiście zdało. Wypuściłem dym uszami, ustawiłem Brygady w szeregu z łopatami i kopaczkami (najbardziej kumaty dostał nożyce do żywopłotu, jak na ironię Edek mu było, i został się Edward Nożycoręki), kazałem zaintonować pieśń masową i porobić co należało… Osobiście zaś udałem się do Pana Nr 1 w celu wynegocjowania chociaż kilku flaszek na zachętę. Wynegocjowawszy bez problemu skrzynkę wódy (przy czym Pan Nr 1 dostał chyba tiku nerwowego, bo wciąż dziwnie do mnie mrugał), wróciłem dość zadowolony.

Archeologia w ogrodzie trwała trzy dni. Pakowaliśmy się do samochodu, czekając na obiecaną skrzynkę wódki, która miał przywieźć Pan Nr 2, wracając z pracy. Przyjechał, przywitał się, polazł do ogrodu. Naraz wraca biegiem z wrzaskiem i płaczem i mówi do mnie takim głosikiem, jakby w dzieciństwie za dużo jeździł po poręczy:

- Panie! No panieeeeee! Co wyście narobili nooooo? (z intonacją "A masz, ty brzydki wrogu"...)
- Ale Panie Wiceprezydencie, co Pan Wiceprezydent?
- No ale mój grillownik noooo… Placyczek znaczy się, nooooo… Ten z kosteczkami, nooooo… (Kilkujadek z "Kingsajzu", mówiący "Dziabnął mnie! Dziabnął!")
- Ładnie wyczyszczone, prawda? Pan Naczelnik kazał wszystko wyczyścić zanim Pan Wiceprezydent wróci, to wszystko ładnie wyczyszczone…Nawet mech wydrapany, kosteczkę piaseczkiem kazałem przesypać… Ładnie, i czysto, i ślisko nie będzie…
- Panieeee kochaaaaany… To ja po to ten meszek z całego ogródka nosiłem nooooo... W szparki utykałem nooo… Kefirkiem smarowałem, żeby meszek mi urosnął nooo… A pan mi wyrwał noooo… Mój meszek mi pan wyrwał, mój meszek, łeeeeeeee… - zawołał i uciekł, trzymając się za głowę.

Skrzynka wódki poszła się pieprzyć… Ja o mały figiel nie wyleciałem z roboty, a tyrada, jaką usłyszałem od prezesa na temat mojego stosunku do meszku Pana Wiceprezydenta, nie nadaje się do zacytowania.

Przetargi wszystkie wygraliśmy i nieprawdą jest, jakoby odbyło się to dzięki francuskiemu panelowi prysznicowemu oraz lilaróżowym kafelkom.


Poczytaj też poprzednie wspomnienia kierownika wesołej budowy

117
Udostępnij na Facebooku
Następny
Przejdź do artykułu Papa okiem Gondka
Podobne artykuły
Przejdź do artykułu Ludzie, którzy mieli niesamowitego farta
Przejdź do artykułu Lansky: Wspomnienia kierownika wesołej budowy II
Przejdź do artykułu Znajdź różnice - profesjonalny poradnik
Przejdź do artykułu Lansky: Wspomnienia kierownika wesołej budowy I
Przejdź do artykułu Kiedy wychodzisz za mąż po 30. – Demotywatory
Przejdź do artykułu Wielka księga zabaw traumatycznych XV
Przejdź do artykułu Faktopedia – Wyjątkowe wkładki do butów
Przejdź do artykułu Rodzynki (z) wykładowców - gdańscy inżynierowie

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą